A2Za zamkniętymi drzwiami oddziałów covidowych zaczyna się świat, do którego nie mamy dostępu, choćby nawet przebywał tam ktoś najbliższy. To tu koronawirus rozgrywa swoją śmiertelną ruletkę. Tu toczy się dramatyczna walka o życie, której jedynym świadkiem – prócz współtowarzyszy niedoli - są medyczne służby: osoby rozpoznawalne tylko po głosie i oczach widocznych spod przyłbic. Tu „drinkiem z palemką” nazywa się kroplówkę, a rozmowy toczą się o rzeczach błahych – żeby uciec myślami od lęku. Przeżycia związane z pobytem w takim miejscu są niezwykle silne. Dlatego podzielić się nimi chciał ktoś szeroko znany na Podhalu i przed chorobą wyjątkowo aktywny fizycznie – sensei Aleksander Kozieł, dziś pacjent oddziału covidowego szpitala w Zakopanem, który jeszcze przed tygodniem z trudem mógł wypowiedzieć kilka zdań.

- Od różnych objawów zaczyna się ta choroba. Jak to było u Pana?

- Wydawało mi się, że to normalne przeziębienie, może grypa. Akurat byłem wtedy w pracy, więc umówiłem się na teleporadę. Lekarz do mnie zadzwonił po południu, dał mi receptę „na SMS-a” i kazał siedzieć w domu. Po kilku dniach zadzwonił do mnie jeszcze raz i skierował mnie na wymaz. Wytłumaczył, gdzie i jak to zrobić – zrobiłem bez żadnych problemów. Za dwa dni lekarz zadzwonił znowu, z wiadomością, że mam wynik pozytywny, w związku z tym daje mnie na kwarantannę i zmienił mi leki. Następnego dnia zadzwoniła do mnie inna pani doktor, informując, że ona jest moją lekarką prowadzącą w Covid-19 i gdybym się gorzej poczuł, to mam do niej dzwonić o każdej porze dnia i nocy. Ponieważ nie dzwoniłem do niej dwa dni, po tym czasie zadzwoniła do mnie sama - w czwartek 12. listopada - i po może dwóch minutach rozmowy stwierdziła, że nie podoba się jej mój głos i wysyła lekarza, który mnie zbada. Do 40 minut przyjechał lekarz w kombinezonie, w masce, przyłbicy, zbadał mnie osłuchowo, zmierzył ciśnienie, saturację, ale samego momentu badania już nie pamiętam… Pamiętam tylko, że wchodził do domu. Ten właśnie lekarz wezwał karetkę covidową. W karetce dostałem zastrzyk – może jakiś steryd, bo mnie to troszkę pobudziło do życia. Dostałem kroplówkę i tlen. Tlen biorę do tej pory… Ci panowie przywieźli mnie do szpitala w Zakopanem i trafiłem od razu na intensywną terapię.

A1

 - Czyli nie doświadczył Pan błądzenia karetki między szpitalami?

 - Nie. Przez radio z kimś tam rozmawiali, potem powiedzieli, że mają polecenie zawieźć mnie do Zakopanego.

- Co się dzieje później, jak Pan przeżywa sytuację na oddziale?

- No nie była przyjemna… Zostałem od razu podłączony do aparatury, do monitora, który mierzy wszystkie parametry życiowe. Zrobili mi mnóstwo badań – pojęcia nie mam, jakich… Saturację - jak mnie karetka brała z domu – podobno miałem 70, a zdrowy człowiek powinien mieć ok. 94 - 95. Przez dwa dni siedziałem na łóżku – siedziałem, bo jak próbowałem się położyć, suchy, meczący kaszel chciał mi wyrwać płuca, a nie byłem w stanie normalnie nabrać powietrza. Tylko kaszel, kaszel i kaszel… Rano dostawałem zastrzyk przez wenflon, potem kroplówkę  i jeszcze mniejszą kroplówkę z szarym płynem – to było jakieś lekarstwo. I tak trzy razy dziennie. Na intensywnej terapii byłem 7 albo 8 dni. Później mi ilość tych kroplówek zmniejszali. Bardzo nieprzyjemnym objawem była biegunka. Uaktywniała się przy każdym ataku kaszlu. Jeżeli zdążyłem się wypiąć z aparatury i dojść do ubikacji, to było fajnie, a jak nie zdążyłem, to mniej fajnie… To było naprawdę nieprzyjemne. Po 2 – 3 dniach ta biegunka już przeszła. Natomiast często w telewizji słyszę, że u pacjentów leczonych na Covid-19 pojawia się „krwioplucie”. Jak to wyglądało? Na trzeci dzień poszedłem do toalety i wykrztusiłem z siebie strupy – takie, jak są na ranach. Największy był długości mojego wskazującego palca. Reszta miała ok. 2 centymetrów. Następnego dnia to sami mi poszło z nosa. Potem się pojawiły zakrzepy w formie jakby małych cygar. To trwało gdzieś 2 – 3 dni, potem - bardziej z nosa niż z gardła - szła mi jeszcze normalna krew. Później to ustało, miałem tylko taką wydzielinę z nosa, wreszcie nie szło już nic.

A3

- Co w tym czasie lekarze mówili o Pana stanie zdrowia?

- Lekarze przychodzili do południa, zawsze pytali, jak się czuję. Ciągle miałem robioną gazometrię, badali mnie osłuchowo - bo to było covidowe zapalenie płuc – raczej konsultowali miedzy sobą, co robić, jakie leki podać. Ale zawsze było pytanie, jak się czuję w porównaniu z poprzednim dniem. Pytania były naprawdę szczegółowe.

- Czyli powodów, żeby narzekać na obsługę medyczną Pan nie miał?

- Ja mam po prostu szacunek - wielki SZACUN pisany czerwonymi literami, z pięcioma wykrzyknikami, dla tych osób. To nie jest praca – to jest misja. Począwszy od ordynatora, trzech lekarzy na dyżurze, skończywszy na salowej. Podłogę salowa myła kilka razy dziennie – żeby wszystko było zdezynfekowane i czyste. Leżałem akurat z dwoma panami, którzy mieli założone pampersy. Jeden miał 71 lat, drugi 83. Jeżeli trzeba było zmienić pampersa pięć razy dziennie, to tyle razy zmieniały. I robiły to tak, żeby nie naruszyć godności tego człowieka. Codziennie przychodziły myć pacjentów. Jeżeli pościel była ciut zmoczona czy przepocona – zaraz szła do prania.

- Miedzy pacjentami w tak poważnym stanie wytwarza się szczególna więź. Jak to było z Pana współtowarzyszami niedoli?

- Pan Witek z Wadowic wcześniej był w jakimś innym szpitalu. Tutaj najpierw był podłączony do respiratora. Z początku trzeba go było karmić, potem był w stanie siąść i wtedy już jadł sam. Natomiast Pan Piotr – Berlińczyk z Wrocławia – miał niedotlenienie mózgu i w związku z tym różne przywidzenia. Po kilku dniach noszenia maski tlenowej mu to przeszło.

A4

- Obaj przeżyli?

- Niestety, nie… Pan Witek zmarł. Jak się już lepiej poczuł, zaczął z pomocą pielęgniarki chodzić do toalety, przyszły jakieś komplikacje związane z wątrobą. Przestał jeść, poczuł się gorzej. Wzięli go na intensywną terapię, bo stan się pogorszył, potem na OIOM. Badań robili całą masę. Za dwa dni przyszła pani pielęgniarka – bo wiedziała, żeśmy się kolegowali i powiedziała, że, niestety, pan Witek zmarł.

- Jak u Pana było z gorączką, węchem, smakiem, apetytem?

- Osobiście miałem tylko stan podgorączkowy, no może 38 stopni, jak jeszcze byłem w domu. W szpitalu mi temperatura spadła do 35,8 – 36, czyli bardziej byłem osłabiony niż gorączkujący. Dwa razy, ale tylko przez jeden dzień, podskoczyła mi temperatura do 39 stopni. Wiem, że większość tych, którzy zachorowali, traci smak, węch albo nic się z tymi funkcjami nie dzieje. U mnie natomiast doszło do takich zaburzeń, że nieprawdopodobnie intensywnie odczuwałem smak każdej potrawy. Łyk zwykłej wody z butelki odbierałem tak, jakby ktoś do szklanki wsypał 4 łyżeczki cukru. Ostatnim posiłkiem, jaki jadłem w domu, była jajecznica z jednego jajka – żona mi ją zrobiła na masełku. Nie posoliła w ogóle, a dla mnie było to takie słone, jakby ktoś wsypał garść soli. W szpitalu kawałek chleba ledwo przeciągnięty masłem smakował tak, jakby na tym chlebie był centymetr masła. Jak próbowałem zjeść zupę na obiad – może zaledwie jedną trzecią zupy, bo z początku wcale nie mogłem jeść – to oprócz smaku soli, w przestrzeni trójwymiarowej w ustach wyczuwałem smak każdej drobinki jedzenia oddzielnie: marchewka, ziemniaczek, kalafiorek, ziarnko kaszy, ziarenko pieprzu… Gdyby ktoś mi wcześniej powiedział, że tak można odbierać smak potrawy, to bym nie uwierzył. Następnego dnia ta zupa była już tylko bardzo, bardzo słona, a potem wszystko wróciło do normy.

A5

 - Jeżeli ktoś szczęśliwie przeżyje, przychodzi taki dzień, w którym trzeba zejść z łóżka i stanąć na nogi. Jak wygląda to wstawanie?  

- Od przywiezienia na intensywną terapię do teraz jestem mobilny, choć lekarz – oczywiście taktownie i bez nalegania – proponował mi pampersa. Ale tych 5 metrów z łóżka do toalety szedłem z minutę, bo lekarz powiedział, że mi nie wolno wykonywać gwałtownych ruchów. Nawet później, na łóżku, jak zbyt gwałtownie się podniosłem czy się schyliłem, to od razu zawroty głowy… To było naprawdę nieprzyjemne. Pan Witek, po przeniesieniu na salę ogólną – jak mu pielęgniarka podniosła poduszkę do pozycji półsiedzącej, wytrzymał kilka minut i mówi: „ - Wystarczy…”. Jak później na 10 minut oparł się rękami i głową o szafkę, to mówił: „ - Alek, dobrze jest, bo już mi się w głowie nie kręci”. Do pokoju socjalnego, żeby zrobić dla nas takie kawy-lurki „trzy w jednym” – szedłem noga za nogą, bo gdybym szedł normalnym, spacerowym krokiem, to od razu zawroty głowy… Trzeba się było albo wrócić, albo trzymać ściany, albo chwilkę odpocząć.

- Czyli z pełnej aktywności fizycznej przeszedł Pan w stan całkowitego spowolnienia. Tak to było?

- Właśnie tak. Teraz, jak ćwiczę, wchodząc na I, potem na II piętro, to kiedy próbowałem wejść jeszcze na III – płuca były dwa piętra przed mną. Nie dałem rady… Na początku byłem w stanie zrobić wdech tylko na jedną trzecią pojemności płuc, bo dalej się nie dało. Teraz mogę zrobić tak na połowę pojemności. Gdybym próbował więcej, to w środku odczuwam pieczenie. Lekarz mówił, że to pozostałość po zapaleniu płuc. Dobrze, że teraz już mogę rozmawiać, bo tydzień temu miałem z tym problem. Jak zadzwonili kolega czy żona - mogłem powiedzieć parę zdań i musiałem się rozłączać, bo dostawałem ataku kaszlu – suchy, męczący kaszel trwał czasem godzinę albo i dłużej.

A6

- Podczas pobytu w szpitalu na pewno dzwonili do Pana koledzy, znajomi. Jakie były ich reakcje na opowieść o przebiegu tej choroby?

- Różne. Nie żeby twierdzili, że w to nie wierzą, ale wszyscy się dziwili – że jak to: facet wysportowany, silny organizm, a wirus tak go zmiótł jak halny jakieś drzewko… Ale to jest loteria. Mam wiele osób, które przechodziły tego wirusa w sposób właściwie bezobjawowy. Czasem ktoś miał zanik smaku czy węchu, lekką gorączkę czy kaszel. Ale mam też kilku znajomych, którzy np. spędzili miesiąc w szpitalu, bo przechodzili ciężej.

- Z perspektywy swoich doświadczeń – co by Pan powiedział ludziom, którzy głoszą teorie o fałszywej pandemii?

- Znam takich osobiście i Internet aż się roi od wpisów o fałszywej pandemii. Takich ludzi się nie da przekonać. Do nich nie trafiają żadne argumenty. Próbowałem nawet z paroma takimi dyskutować przez facebooka i to jest syzyfowa praca. Oni wierzą, że pandemia to jedna wielka ściema. Cóż tym ludziom powiedzieć… Ja bym im życzył, żeby ich spotkało to, co mnie: żeby się dostali do szpitala, żeby parę dni spali na siedząco, żeby mieli taką biegunkę, żeby przeżyli kaszel przychodzący atakami i trwający po kilka godzin; żeby przeżyli krwioplucie – jak się to w telewizji nazywa – i żeby powikłania pocovidowe też się im przyplątały, jak zapalenie stawów. A to jest taka przypadłość, że człowiek w nocy, przy ataku bólu, zastanawia się, czy nie lepiej byłoby poprawić pierwszą statystykę… Bo w telewizji są takie dwie statystyki: pierwsza z tych, którzy przegrali z koronawirusem, a druga – z tych, co wygrali pierwsze starcie. To bym im powiedział. Gdyby ich spotkało to, co mnie, to podejrzewam, że by uwierzyli. Chociaż pewnie nie wszyscy…

A7

- Leżąc w szpitalu, miał Pan czas, żeby podedukować, kiedy, w jakich okolicznościach, za czyim pośrednictwem mogło nastąpić zakażenie. Myślał Pan o tym?

- Oczywiście, że myślałem. W środowisku, z którym miałem styczność – wśród znajomych, uczniów, młodzieży na treningach – nikt na Covida nie chorował i nikt nie był na kwarantannie ani nie zachorował po moim wylądowaniu w szpitalu. Przynajmniej nic na ten temat nie wiem. Sądzę, że zaraziłem się od osoby, która przechodziła koronawirusa bezobjawowo. Może nawet nie wiedziała o tym. Albo wiedziała. Ale na pewno nie nosiła maseczki. Bo wtedy prawdopodobieństwo zakażenia jest o wiele większe niż wtedy, gdy ktoś taki maskę zakłada.   

- Powrotu do formy, do domu i do przyjaciół - życzymy jak najszybciej. Dzięki za szczerą rozmowę!

Fot. FB Aleksandra Kozieła